Trzecia fala czyli masowe otwarte kursy online na uniwersytetach

Maria Zając

Pięć lat temu, podczas czwartej edycji konferencji Rozwój e-edukacji w ekonomicznym szkolnictwie wyższym Vlad Wielbut z University of Michigan prezentując tendencje zmian w szkolnictwie wyższym Stanów Zjednoczonych mówił o zjawisku, które nazwał drugą falą (Second Wave [1]). Opisując je stwierdził, że pierwszy etap rozwoju edukacji online w USA wynikał z inicjatywy władz uczelni – które zamawiały platformy e-learningowe i inwestowały w tworzenie kursów oraz zachęcały, a czasem wręcz nakłaniały wykładowców do włączania się w edukację online.


Drugą falę, zdaniem Wielbuta cechowały działania oddolne – bardzo szybki rozwój technologiispołecznościowych i ich ogromna popularność wśród młodych ludzi spowodowały zapotrzebowanie na wykorzystanie tych technologii również w kształceniu. To właśnie studenci byli inicjatorami zmian, domagając się od wykładowców przeniesienia procesów dydaktycznych do rzeczywistości wirtualnej (opartej np. na środowisku Second Life lub pracy w chmurze).

 

Obserwując aktualne trendy w szkolnictwie wyższym USA trzeba chyba powiedzieć w ślad za Wielbutem, że gwałtownie narasta tam „trzecia fala”, a jej główną cechą jest udostępnianie kursów uniwersyteckich online za darmo i dla każdego. Zjawisko jest na tyle ważne, że niewątpliwie warto jeszcze do niego wrócić na niniejszym blogu i przeanalizować je bliżej, może bowiem wywrzeć wpływ również na polskie szkolnictwo wyższe, które i bez ekspansji uczelni amerykańskich musi się mierzyć z poważnym spadkiem liczby studentów, spowodowanym głównie głębokim niżem demograficznym. Ale to temat na osobne rozważania.

 

Natomiast w obecnym poście chciałabym się zatrzymać przez chwilę nad pewnym fenomenem, który wydaje się stanowić podstawę pojawiających się coraz to nowych konsorcjów, tworzonych przez najbardziej prestiżowe amerykańskie uniwersytety, które proponują bezpłatne, otwarte kursy realizowane przez znakomitych wykładowców tych uczelni. To już nie są repozytoria materiałów (czasem w formie zwykłych prezentacji Power Point lub plików pdf), przygotowane na potrzeby kursu online, jak to miało miejsce w bardzo „starej” już, bo zapoczątkowanej w 2001 roku, inicjatywie MIT OpenCourseware[2].

 

Obecnie w ofercie konsorcjów takich jak edX[3], Coursera[4] czy Udacity [5] znajdują się multimedialne kursy, uwzględniające interakcję uczących się, których ukończenie może być potwierdzone certyfikatem wystawionym przez uczelnie, która dany kurs firmuje.

 

Forma tych kursów jest dość mocno zróżnicowana i zapewne warto poświęcić jej osobny post, ale bez głębszych analiz można stwierdzić, że wszystkie te inicjatywy cechuje MASOWOŚĆ I OTWARTOŚĆ kursów. Nasuwa się więc skojarzenie z zapoczątkowanymi przez Stephena Downesa w 2008 roku kursami nazwanymi właśnie MOOC czyli Massive Open Online Courses. Ich celem było i jest uczenie się wzajemne, poprzez dzielenie się wiedzą w sposób swobodny i nieformalny. Uczestnikami kursów w formule MOOC są zazwyczaj profesjonaliści, pragnący podzielić się , czy też raczej „wymieniać się” wiedzą z ludźmi z dowolnej części świata, którzy mają podobne zainteresowania.

 

Idea MOOC została po raz pierwszy zaadoptowana do kursu uniwersyteckiego w 2011 roku przez Sebastiana Thruna i Petera Norviga z Uniwersytetu Stanforda, którzy ogłosili otwarty kurs online poświęcony sztucznej inteligencji, spotykając się z szerokim odzewem na całym świecie – w krótkim czasie na kurs zapisało się ponad 100 tysięcy osób.

 

Nie sposób w tym miejscu nie sformułować pytania – czy koncepcja MOOC rzeczywiście „pasuje” do kształcenia uniwersyteckiego? Czy to jest zapowiedź powszechnej, ogólnodostępnej i w dodatku bezpłatnej edukacji wyższej na najwyższym światowym poziomie?

 

Odpowiedzi nie znam, ale mam pewne wątpliwości. I nie jestem w tym z pewnością odosobniona. Po niedawnym wystąpieniu współtwórczyni inicjatywy Coursera - Daphne Koller w ramach TEDtalks[6] Tony Bates, znany kanadyjski autorytet w dziedzinie e-learingu sformułował na swoim blogu[7] szereg pytań, a właściwie zarzutów wobec założeń Cousery , wykorzystującej koncepcję MOOC jako podstawę organizacji kursów. Zresztą lektura blogu T.Batesa pokazuje, że z uwagą śledzi on rozwój tej inicjatywy gdyż tylko w sierpniu br. poświęcił jej trzy wpisy – zainteresowanych odsyłam do lektury bloga.

 

Natomiast kończąc swój post, który w założeniu ma stanowić właściwie wprowadzenie do dyskusji na temat koncepcji akademickich otwartych i masowych kursów online, chciałabym zwrócić uwagę na jeden aspekt wypowiedzi Daphne Keller, który mnie osobiście najbardziej zszokował.

 

Otóż, wysłuchawszy wystąpienia Daphne nie mogę się oprzeć wrażeniu, że propozycje Coursery to właściwie krok wstecz. Ze zrozumiałych względów przy stu tysiącach uczestników kursu nie jest możliwe sprawdzenie, czy nawet obserwowanie ich aktywności przez człowieka – jak zażartowała prelegentka – zajęłoby to wykładowcy 250 lat, zatem prowadzenie kursu jest w znacznej mierze zautomatyzowane – zaplanowane interakcje opierają się zadaniach, których poprawność może zweryfikować odpowiedni program, sprawdzanie stopnia opanowania wiedzy odbywa się w oparciu o testy i quizy a informacja zwrotna pochodzi głównie od innych uczących się. 


Czy tak zatem ma wyglądać nowoczesna edukacja? Czy w kształceniu online nie było już etapu kiedy kursy były „gotowe” i „zautomatyzowane” – pasujące do każdego a zatem właściwie do nikogo? Czy nie napisano już tysięcy słów na temat tego, że technologia ma wspierać nauczyciela a nie zastępować go? I na koniec – czy to jest rzeczywiście trzecia fala, czy raczej pierwsza, która „powracając” uległa pewnym zmianom?


PS. Postanowiłam osobiście sprawdzić jak wyglądają kursy Coursery i własnie zapisałam się na dwa z nich. Pierwszy zaczynam pod koniec września, trwa pięć tygodni a prowadzi go wykładowca - a jakże - ze Stanford. Pisząc swój pierwszy post na tym blogu nie przypuszczałam, że będę kiedyś faktycznie "studiować" na Stanford (no, może to troszkę za dużo powiedziane ;-)). Z pewnością podzielę się wrażeniami z czytelnikami tego bloga.A może ktoś już skończył taki kurs i napisze o swoich wrażeniach?



[1] http://www.e-edukacja.net/czwarta/_referaty/sesja_I/02_e-edukacja.pdf

[2] http://ocw.mit.edu/index.htm

[3] https://www.edx.org/

[4] https://www.coursera.org/

[5] http://www.udacity.com/

[6] http://www.youtube.com/watch?v=U6FvJ6jMGHU

[7] http://www.tonybates.ca/2012/08/05/whats-right-and-whats-wrong-about-coursera-style-moocs/

data dodania: 2.09.2012, komentarzy: 1

Ściąganie na egzaminach online

Marcin Dąbrowski

Kilka dni temu ukazał się projekt rozporządzenia MEN zmieniającego regulacje dot. kształcenia ustawicznego w formach pozaszkolnych. Nowelizacja ta ustanawia główne zasady organizacji kształcenia na odległość w ośrodkach kształcenia ustawicznego. Zaproponowane ramy są bardzo ogólne, nie powinny przeszkadzać, a co niektórym mogą nawet pomóc – w nabieraniu odwagi do szerszego stosowania e-learningu. Jedynym większym ograniczeniem jakie ustawodawca wprowadza jest wymóg realizacji końcowych egzaminów w formie stacjonarnej, pozostawiając jednak organizatorowi możliwość wyboru miejsca na przeprowadzenie egzaminów. W porównaniu do szeregu wymogów MNiSW negatywnie wpływających na rozwój e-learningu na poziomie akademickim (w tym trudna do racjonalnego wytłumaczenia konieczność organizacji egzaminów w siedzibie uczelni!) ograniczenie się MEN do nakazu tradycyjnego egzaminowania należy ocenić pozytywnie. Zasada ta wydaje się rozsądna i w dłuższej perspektywie czasu powinna wspomóc zapewnianie odpowiedniej jakości kształcenia. Może to okazać się szczególnie ważne w przypadku powodzenia równoległej akcji - poselskiej inicjatywy nowelizacji ustawy o oświacie, której celem jest stworzenie możliwości stosowania form kształcenia na odległość w edukacji szkolnej dzieci i młodzieży.

 

O tym, na ile forma egzaminu w kształceniu na odległość jest istotna w praktyce, przekonują się w Stanach Zjednoczonych. Nie tak dawno na łamach "The Chronicle of Higher Education" ukazał się obszerny artykuł na temat oszukiwania podczas zdalnych egzaminów kończących coraz bardziej popularne w Stanach kursy online. Grupowe – poprzez Google Docs – rozwiązywanie testów uruchamianych w określonym czasie, czy też wspólne kolekcjonowanie zadań z egzaminów tworzonych z większej puli (banku) pytań, to bardzo podstawowe formy „kreatywności” studentów. Wyszukane formy zdawania egzaminów pisemnych - bez wysiłku nauki - stają się coraz bardziej powszechne, do tego stopnia, iż tematem zainteresowali się najwięksi deweloperzy platform e-learningowych. I nie rzecz w wyszukiwaniu prostych plagiatów – zapożyczeń z cudzych prac i internetu. Aby ukrócić te i bardziej wyrafinowane techniki oszukiwania (jak np. korzystanie przez studentów z usług osób „zawodowo” piszących prace zaliczeniowe) rozwijane są metody rozpoznawania i zapamiętywania profilu studenta na początku jego studiów online. Mowa tu o profilu związanym ze stylem wypowiedzi pisemnych, jak również zasobem często stosowanych terminów i zwrotów. Większe odstępstwa od tego profilu w pracach przygotowywanych w kolejnych latach mogą stać się podstawą szczególnego zainteresowania pracą ze strony prowadzących zajęcia czy też organizatorów studiów.

 

Tych, którzy rozwijają przedsięwzięcia e-edukacyjne nie trzeba przekonywać, iż studia online mogą być równie wartościowe co ich stacjonarne odpowiedniki a nakłady pracy studenta są często wyższe w przypadku wirtualnego środowiska nauczania. Dobrze byłoby, aby wraz z bardzo dynamicznie rosnącą popularnością kursów online na świecie utrzymana została jakość kształcenia, a szczególnie – jak widzimy – jakość i rzetelność oceny wyników nauki.

data dodania: 6.08.2012, komentarzy: 0

Zotero – bibliografia zawsze pod ręką

Maria Zając

Wprawdzie wakacje to na ogół pora odpoczynku i czas kiedy można zapomnieć o obowiązkach ale z pewnością dla niektórych jest to też okres odrabiania zaległości, a może nawet już nowych planów na kolejny rok szkolny czy akademicki. Jeżeli w tych planach mieści się też napisanie zaległej publikacji to z pewnością przyda się informacja o ciekawej aplikacji, którą chciałabym zarekomendować w niniejszym poście. Została ona opracowana w Center for History and New Media Uniwersytetu George’a i jest to typowy przykład narzędzia powstałego jako odpowiedź na konkretną potrzebę użytkowników. W tym przypadku potrzebą było usprawnienie procesu wyszukiwania w Internecie zasobów związanych z tematem realizowanych badań i równie sprawne ich zapisywanie – najlepiej w katalogach o zdefiniowanej strukturze i to tak, aby były dostępne zawsze gdy będziemy ich potrzebować. Pracownicy CHNM bardzo często muszą w swojej pracy realizować takie właśnie zadania i dlatego zrodził się pomysł utworzenia specjalnej nakładki do przeglądarki, która pozwalałaby „jednym kliknięciem” zapisać wszystkie dane bibliograficzne dotyczące znalezionej pozycji. Każdy kto choć raz próbował zebrać potrzebne źródła literaturowe do swojej publikacji szybko doceni możliwości Zotero, bo o nim tutaj mowa.

 

Czym jest Zotero? Jeszcze do niedawna była to nakładka do przeglądarek Firefox i Chrome, jednak aktualnie można je pobrać także w postaci samodzielnej aplikacji. Po zainstalowaniu integruje się z przeglądarką, co pozwala na łatwe i szybkie rejestrowanie znalezionych zasobów sieciowych wraz z ich opisami bibliograficznymi. Nie jest to więc zwykły system zakładek, gdyż pozwala zapisać znacznie więcej informacji o wybranej pozycji – w zależności  od tego jak bogate dane zostały udostępnione w sieci. I rzeczywiście wystarczy na ogół jedno kliknięcie aby odpowiednie informacje znalazły się we wskazanej kolekcji, bo tak nazywają się katalogi tworzone w ramach Zotero – przez analogię do kolekcji książek lub czasopism gromadzonych w tradycyjnych bibliotekach.  Kolekcje można tworzyć na lokalnym dysku lub na serwerze dostawcy aplikacji.

Lecz na tym jeszcze nie koniec gdyż aplikacja pozwala zautomatyzować dość żmudny proces dodawania kompletnych opisów bibliograficznych do tworzonych przez nas publikacji. W tym celu wystarczy kliknąć prawym przyciskiem myszki na wybranej pozycji z kolekcji i zastosować opcję Utwórz bibliografię  z zaznaczonego elementu, zdecydować jaki ma być format zapisu bibliografii a następnie  przenieść za pomocą schowka daną pozycję do tworzonego przez nas dokumentu tekstowego stanowiącego artykuł, książkę czy rozprawę naukową. Niedawno autorzy Zotero wprowadzili kolejne udogodnienie polegające na automatycznym wykrywaniu powtarzających się zapisów, co zdecydowanie ułatwia zachowanie porządku w naszych kolekcjach.

 

Zalety Zotero docenią nie tylko naukowcy – do korzystania z niej warto zachęcić także studentów, np. przygotowujących prace dyplomowe. Znajomość tej aplikacji przyda się także bibliotekarzom, którzy doskonale wiedzą jak żmudny i czasochłonny jest proces gromadzenia danych bibliograficznych. Kto jeszcze ma wątpliwości  albo chce dowiedzieć się więcej może obejrzeć nagranie z warsztatów realizowanych online przez Jasona Puketta[1] lub przeczytać opracowaną przez niego książkę zatytułowaną Zotero: A guide for Librarians, Researchers and Educators. Warto wspomnieć,  że publikacja jest także udostępniana w formie e-booka.

 

W przypadku moich studentów Zotero zostało wprowadzone niejako „przy okazji”. W ramach przedmiotu Zarządzanie i administracja systemami CMS realizowali oni zadanie polegające na wykorzystaniu systemu Wordpress do utworzenia serwisu poświęconego wybranej aplikacji – jedną z nich było właśnie Zotero. Efekt tej pracy można zobaczyć pod adresem: http://bit.up.krakow.pl/~skurczab/wordpress/. Chcąc utworzyć serwis musieli najpierw zapoznać się z aplikacją.  Nie mam wątpliwości, że gdy zaczną przygotowywać własne prace dyplomowe nie tylko autorzy serwisu ale również ich koleżanki i koledzy z grupy będą pamiętać o tym wielce pomocnym i przydatnym narzędziu :)



[1] http://jasonpuckett.net/zotero/

data dodania: 30.07.2012, komentarzy: 1

Powszechny dostęp do zasobów wiedzy

Marcin Dąbrowski

Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji przygotowało założenia do projektu ustawy o otwartych zasobach, która ma umożliwić udostępnienie (i digitalizację) treści należących do instytucji publicznych, w tym naukowych i oświatowych. To milowy krok w rozwoju społeczeństwa informacyjnego i popularyzacji usług cyfrowych w Polsce. Upowszechnienie dostępu do zasobów informacyjnych (wiedzy), które zostały wytworzone lub sfinansowane przez instytucje publiczne nie musi jednak być równoznaczne z ich bezpłatną dystrybucją. W uzasadnionych przypadkach będzie możliwe pobieranie opłat. Na jednym z ostatnich posiedzeń Komitetu Rady Ministrów ds. Cyfryzacji wskazano trzy potencjalne modele udostępniania zasobów publicznych:

  • udostępnienie w centralnym internetowym repozytorium informacji publicznej,
  • udostępnienie wraz z umożliwieniem eksploatacji, tj. ponownego wykorzystania w określonym zakresie lub z pewnym opóźnieniem (po okresie wyłączności),
  • udostępnienie na zasadach wolnych licencji*.

To wstępne założenia, które z jednej strony dają bardzo pozytywny sygnał, w jakim kierunku zmierzają wysiłki MAC, z drugiej strony natomiast generują szereg pytań – związanych z kosztami przedsięwzięcia, autonomią właścicieli zasobów w określaniu sposobu ich udostępniania, zakresem wykorzystywania wolnych treści oraz wpływem tych działań na rynek i konkurencyjność podmiotów publicznych w sektorach, w których świadczą usługi na równi z podmiotami gospodarczymi.

 

Odrębnym problemem jest umiejscowienie w tym procesie uczelni i ośrodków naukowych, zarówno w obszarze treści edukacyjnych, jak i wyników badań. W obu przypadkach wiele dzieje się na świecie w ostatnich miesiącach.  W zakresie zasobów edukacyjnych przykładem służyć może wspólna inicjatywa MIT i Harvardu dotycząca utworzenia największego na świecie serwisu otwartych kursów online, dostępnych dla wszystkich zainteresowanych. W obszarze nauki na horyzoncie pojawiła się "akademicka wiosna"** – protest renomowanych uczelni w imię nieodpłatnego i powszechnego udostępniania wyników badań, który znalazł też swoje odzwierciedlenie także i u nas - m.in. w "Apelu do instytucji finansujących naukę o wprowadzenie otwartego dostępu do treści naukowych w Polsce" (http://otwartymandat.pl/). Powracając do planowanego ustawowego otwarcia zasobów publicznych – otwarte pozostaje pytanie, jak będą mogły się zachować i jak zachowają się publiczne uczelnie jeśli chodzi o posiadane treści edukacyjne, szczególnie te już zdigitalizowane, dostępne na zamkniętych platformach e-learningowych.

 

 

data dodania: 22.06.2012, komentarzy: 0

Counselor, tutor i profesor

Maria Zając

Gdy student realizuje studia całkowicie w trybie online to poczucie osamotnienia może stać się dużym problemem, który doprowadzi nawet do rezygnacji ze studiów. To powszechnie znany problem wśród tych, którzy organizują studia w oparciu o e-learning. W Open University of Catalonia ten problem jest również dobrze znany jako że uczelnia ta realizuje studia wyłącznie online. Dlatego stosowany w niej model dydaktyczny uwzględnia funkcję councelora (doradcy, opiekuna). Każdy student, który podejmuje naukę na tej uczelni otrzymuje osobistego opiekuna, do którego może się zwrócić gdy nie wie jak wybrać odpowiednie przedmioty, jak korzystać z funkcji platformy a nawet gdy nie zgadza się z oceną, którą dostał za zadanie lub egzamin. Co więcej councelor ma też obowiązek czuwać nad przebiegiem nauki studenta i monitorować jego aktywność, reagując w razie jej braku.  Naturalnie nie próbuje wyręczać nauczyciela (zwanego także tutorem), który odpowiada za odpowiedni przebieg zajęć i organizowanie różnych form interakcji oraz pracy grupowej.  Nauczyciel powinien zareagować gdy student zbyt długo jest „nieobecny” na kursie ale to councelor – mając wgląd we wszystkie zapisy na platformie, które dotyczą jego podopiecznych może powiedzieć czy dany student przestał uczestniczyć w wielu kursach czy tylko „zapomniał” o jednym. Dlatego tak ważna jest współpraca pomiędzy nauczycielami i opiekunami, a jeszcze ważniejsza jest rola samego opiekuna.

 

Councelor powinien być nauczycielem akademickim ale nie ingeruje w treści przedmiotu. To już jest zadanie dla profesora. Osoba ta odpowiada za koncepcję realizacji przedmiotu i za zawarte w nim treści, nadzoruje pracę nauczycieli, może też sama pełnić równocześnie rolę nauczyciela. Ponadto profesor ma za zadanie przeprowadzanie okresowej oceny przedmiotu (raz w roku), zgodnie z przyjętymi w uczelni kryteriami oceny jakości zajęć e-learningowych. Troska o wysoką jakość oferty dydaktycznej to „być albo nie być” dla uczelni. Nie będzie efektów to nie będzie chętnych do studiowania, nie będzie chętnych to i nie będzie wpływów – tak z czesnego, jak i z dotacji przyznawanej przez rząd Katalonii. Model dość oczywisty i co ważniejsze skuteczny. Zatem nikt nie ma wątpliwości, że nauczanie powinno być skoncentrowane na uczących się i że efektywna współpraca pomiędzy wszystkim „aktorami w tej sztuce” decyduje o sukcesie lub porażce.

 

To pierwsza porcja obserwacji z mojego pobytu w ramach szkolenia STT Erasmus w Barcelonie. I na koniec jeszcze ciekawostka, która dla mnie była dużym zaskoczeniem – otóż, mimo że  studia w UoC realizowane są w pełni online pracownicy uczelni a więc opiekunowie studentów, nauczyciele i profesorowie są zobowiązani do codziennej obecności na uczelni w wyznaczonych godzinach (średnio 8 godzin dziennie) i wykonywania swoich zadań odpowiednio do roli właśnie w tym czasie. Czyli swoboda miejsca i czasu dotyczy tylko studentów – nauczyciel choć nie ma zajęć f2f musi być na kampusie. Dobrze to czy źle? Każdy może sobie udzielić odpowiedzi we własnym zakresie, jedno jest jednak jasne – na UoC liczą się przede wszystkim potrzeby studenta.

data dodania: 4.06.2012, komentarzy: 0